O muzycznej istotności

Cytowałam już kiedyś ten tekst Leśmiana, ale w kontekście koncertu, o którym słów kilka poniżej, chcę je przypomnieć jeszcze raz:
 
"Świat, badany myślą rozśpiewaną i upojną, bliższy jest może prawdy niż ów drugi, postrzeżony myślą suchą, ubiegającą się o zaszczytne miano ścisłej. (...)
Oddzielne, pochwycone w godzinie śpiewu przedmioty zatracają narzucone sobie życiem codziennym znaczenia, wypełniając się nagle treścią, która je splata razem w jedną nierozerwalną harmonię.
Jakaś, że się tak wyrazimy, asocjacja wszechświatowa pozwala słowom śpiewaniem przywołanym stanąć obok siebie, zestawić się, zespolić w zdanie, które jeszcze przed chwilą było obce i niedostępne dla tych zbyt ściśle określonych i odgraniczonych od siebie pojęć. (...)
 
Odzyskują harmonię naruszoną, raj utracony, w którym każde porównanie, każda przenośnia przypomina im o tajemnej łącznicy, o odwiecznym pokrewieństwie, o dziwnej - mimo różnic - tożsamości. W poczuciu tego pokrewieństwa i tożsamości łączą się skwapliwie - barwa z kształtem, kształt z wonią, woń z dźwiękiem, przywracając światu jego jednotliwość.
W tych splotach - rozplotach rozmaitych przedmiotów w pieśni zbratanych tai się najpotężniejszy czar poezji i powab samego istnienia."
Bolesław Leśmian, Rytm jako  światopogląd, [w:] tegoż, Szkice literackie, Warszawa 1959. 
 
"W tych splotach - rozplotach rozmaitych przedmiotów w pieśni zbratanych tai się najpotężniejszy czar poezji i powab samego istnienia". Takie mniej więcej doświadczenie miałam podczas warszawskiego, październikowego koncertu Dead can dance.

Bilet kupiłam już w marcu. W ostatniej możliwej chwili (rozeszły się bardzo szybko), na przystawce. W nawale wydarzeń, szybko upływających chwil, innych koncertów, pamiętałam, ale bez ekscytacji. Zespół ten lubię, jednak na koszulkę za 80 zł bym się nie zdecydowała. Zresztą, to chyba było najmniej istotne.

Już po koncercie czytałam recenzje, że nie było najbardziej znanych utworów, że za dużo elektroniki, że mogło być więcej żywych instrumentów, że... A ja czułam się niesamowicie. Lisa Gerrard i Brendan Perry byli oszczędni w słowach mówionych (zwłaszcza Lisa), za to niezwykle intensywni w muzyce. Pierwsze dźwięki dosłownie zahipnotyzowały całą Salę Kongresową. I nikt się nie rozbierał, nikt nie machał nogami, muzycy tylko (aż?) grali i śpiewali. To wystarczyło. Długie utwory, oszczędność w ekspresji, a jednocześnie "powab samego istnienia". Dzięki m.in. takim muzykom, to, co w tradycji różnych narodów, ludów najpiękniejsze trwa i jest przekazywane. W tym, co robi Dead can dance widać szacunek wobec tradycji, z których korzystają, a jednocześnie to, że nie czują się przez nie ograniczeni. I z tego połączenia, szacunku i wolności, powstają przepiękne dźwięki.
 
Dobra muzyka, a właściwie prawdziwa muzyka sama wystarczy. Children of the sun.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z górzystej perspektywy

"Wspominactwo i inne religie"