Sztuka dla sztuki raz jeszcze, czyli o nie zadawaniu pytań

Mark Rothko, Nr 14 (fot: Notnarajan)
Wyznając swoją wiarę w Sztukę, Stanisław Przybyszewski w 1899 r. pisał:

"Sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie, jest absolutem, bo jest odbiciem absolutu - duszy" 
 (Confiteor, w: Programy i dyskusje literackie okresu Młodej Polski, red. M. Podraza-Kwiatkowska, Wrocław 1977, s. 237).

Przypomniał mi się ten tekst, kiedy byłam na wystawie malarstwa Marka Rothki w Muzeum Narodowym w Warszawie. Wystawa zaledwie czterosalowa, przy czym w pierwszej zobaczyć można było listy, książki, płyty artysty, a w każdej kolejnej sali obrazów było mniej. Nie żeby mi to przeszkadzało. Im mniej obrazów do oglądania, tym lepiej się je przyjmuje. Trasa przez największe galerie sztuki w pewnym momencie staje się udręką, a umysł nie nadąża przetwarzać tego, co widzą oczy. Ale ja niezupełnie o tym.

Idąc na tę wystawę, wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać. O artyście słyszałam nieraz i jego prace oglądałam w różnych albumach. Kolorowe prostokąty. Przy okazji otwarcia wystawy, dwa miesiące temu, wysłuchałam dwóch audycji, w radiowej Dwójce i Trójce, o Rothce i jego sztuce. W obu, specjaliści podkreślali, że reprodukcje zupełnie nie oddają tego, czym są jego obrazy, zwłaszcza te z ostatniego okresu twórczości. Trzeba stanąć przed nimi twarzą w twarz i poddać się kolorom.

Faktycznie. Pobieżne przejście przez owe cztery sale pozostawia pewien niesmak i uśmieszek na twarzy pt. "Ach, ta sztuka nowoczesna...", wraz z ogromnym zadziwienie, dlaczego te obrazy są takie drogie (obraz Rothki Pomarańczowe, czerwone, żółte (1961 r.) sprzedano w 2012 r. za 86,9 mln dolarów i jest to aktualnie najdroższe dzieło sztuki współczesnej).

Jednak przed każdym z dużych obrazów stała ławeczka. Można było, w półmroku, gdzie oświetlone były tylko obrazy, przysiąść na niej i zacząć widzieć. Bo można albo patrzeć, albo zobaczyć (tak jak słuchać, albo usłyszeć).

I choć nie przepadam za wieloma dziełami, które wydała sztuka współczesna, to ma ona jedną, niezaprzeczalną zaletę - zmusza do myślenia i zobaczenia. Bo to, że Rembrandt, da Vinci, Wyspiański byli geniuszami, przychodzi nam przyznać łatwo. Od Picassa zaczynają się schody. Podobnie jest zresztą z literaturą.

Skoro, jak pisze Przybyszewski, w przywoływanym już tekście, "Sztuka jest odtworzeniem życia duszy we wszystkich jej przejawach, niezależnie od tego, czy są dobre czy złe, brzydkie lub pięknie" (s. 236), jej znaczenie nadawane jest właśnie przez tę "duszę". Wymaga wysiłku interpretacyjnego, za lub przeciw, domaga się reakcji. W takim przypadku sztuką są zarówno kolorowe prostokąty Rothki, jak i przysłowiowy jeleń na rykowisku.

Sztuka ma sens, istnieje, jeśli porusza, ale zdana jest w swoim istnieniu na tego, kto ją odbiera. To odbiorca ma moc nadania dziełu znaczenia sztuki, jak i odebrania go. Sztuka jest bezbronna. Sama dla siebie, wbrew temu, czego pragnęli moderniści, nie istnieje. Jest zawsze utylitarna, po coś. Wystawiona na łaskę i niełaskę najpierw jej twórcy, a potem odbiorców.

Te przemyślenia miałam podczas wizyty na opisywanej wystawie. Przed każdym obrazem stawałam i zastanawiałam się, jaki sens nadał mu jego twórca. Odpowiedzi nie uzyskałam, ale jeden obraz faktycznie mnie zatrzymał (choć nie ten, który jest na zdjęciu), przykuł, a ja, wpatrując się w niego, przestałam się zastanawiać, zadawać pytania. Po prostu zobaczyłam.

Może o to właśnie chodzi? Żeby w pewnym momencie przestać zadawać pytania...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Wspominactwo i inne religie"