Turcja - turecki wschód, cz.1

 
Uwaga na początek jest taka, że podróżowałam sama.

Wątek główny to trzecia wizyta w Turcji - rok 2007 i lipcowo-sierpniowa podróż na Wschód. Ale będzie on przeplatany wspomnieniami z innych, kolejnych wypraw do wschodniej Anatolii.

Zaczęło się od wyjazdu z Warszawy do Przemyśla, autobusem (który to środek lokomocji miał być moim głównym do końca podróży). W Przemyślu autobus do Lwowa (20 zł), a w autobusie (cud techniki sprzed 20 lat) mili ludzie z annapurna.pl, którzy zdążali w stronę Armenii. Poza tym jeszcze staruszek, Ukrainiec z niemieckim paszportem, który nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje, wobec czego na granicy było trochę zabawnie. Trochę przez niego pomagałam Pani celniczce ukraińskiej wprowadzać dane do komputera, przebywając w strefie nie dla podróżnych :) Potem było już tylko prosto do Lwowa i czekanie na pociąg do Czerniowic (nie potrafię tego odmienić, więc forma zostaje w mianowniku) ok. 22.30 za 12 hrywien. Pociąg zapchany, wagon plackartny, wielu ludzi wracających z Polski po interesach. Sen przerywany, jak to bywa w pociągach i o 3 nad ranem wysiadka. Zaraz znalazł się "taksówkarz" pytający: "Suczawa? Polaczka?". Jak widać, wielu Polaków przede mną już tę podróż odbywało (ja korzystałam z porad na traveller.pl). Przyjemność przekroczenia granicy ukraińsko-rumuńskiej kosztowała mnie 10 USD. A na granicy pytali, po co jadę do Turcji...Na pewno nie po dżinsy... Do Suczawy dojechałam akurat tak, że zdążyłam na 7 rano na autobus do Istambułu. Kosztowało mnie to 150 tamtejszej waluty (liw zdaje się) i przeliczyli mi to na 70 USD, aczkolwiek naprawdę powinno być 60 USD. Niestety, po rumuńsku znam tylko jedno słowo - "multumesc" (dziękuję), co akurat nic mi nie dało przy kupowaniu biletu (w drodze powrotnej było już lepiej, bo bilet kupowałam w Turcji, więc mogłam się dogadać).
Podróż trwała ok. 20 godzin.
Przez Rumunię i Bułgarię. Na granicy bułgarsko-tureckiej celnik dopytywał się, czy nie wiozę "papierosów", ale takich, co to je Jimmy Hendrix palił. Po pięciominutowej głupawej konwersacji załapałam, że chodzi mu o trawkę. Taki żarcik niby... Istambuł - 5 rano. I czekanie do 13 na autobus do Malatyi. Wykorzystałam to twórczo na umycie się jako takie w łazience w biurze przewoźnika (Toros), skąd odwieziono mnie na dworzec autobusowy. W autobusie byłam jedną z niewielu kobiet z odkrytą głową. W połowie drogi dosiadła się obok mnie dziewczyna, która wzięła mnie za Turczynkę. To chyba przez te nieumyte włosy, bo jestem dość jasną blondynką :) Bo chyba nie przez mój mało wyrafinowany turecki? Tak oto dotarłam około godziny 8 rano, trzeciego dnia mojej podróży, do Malatyi, miasta na wschodzie, które było pierwszym punktem "wycieczki".
Malatya zbyt ciekawym miastem nie jest. Meczet z XV w., stary ormiański kościół (zamurowany zresztą), parę domów z XIX wieku. Spędziłam tam noc w hotelu Yeni Sinan za 25 YTL (1., łazienka w pokoju) - są tańsze hotele, ale ja już byłam tak zmęczona, że nie dałam rady szukać i dopiero potem się dowiedziałam, gdzie się znajdują (ale nazwy nie pamiętam, w każdym razie za 15 YTL). Choć Pan w hotelu upierał się, że taniej to już nie ma (a cenę zbiłam z 35 YTL). W tymże mieście rodzina mojego znajomego zabrała mnie na kolację, a przedtem na fajkę wodną, taką duuuużą :) I tak, następnego dnia rano, zakończyła się moja przygoda z Malatyą. Kemal, gość koło 50, lat w stroju kowboja, zajmujący się turystami (ponoć znany człowiek wśród tychże turystów), wyprawił mnie na Nemrut Dagi (2150m n.p.m.) ( w jedną stronę, mało ciekawą trasą, za 20 YTL). Kolejny cel mojej podróży. Nemrut Dagi to góra w Taurusie Środkowym, na której szczycie Antioch I Epifanes, władca Kommageny, kazał postawić ogromne posągi. On sam uważał się za syna bogów i równego im. Posągi przedstawiają króla, jego krewnych, bóstwa (w postaci zwierząt). W stanie obecnym głowy posągów stoją u ich stóp. A za tym wszystkim usypany jest kopiec (na który niby wchodzić nie wolno, a zaradni tureccy turyści weszli...). W trakcie tej wycieczki poznałam Niemca Feliksa, który zna Kapelę ze Wsi Warszawa (czym mnie zaskoczył) i Australijkę Kristin. Oboje też podróżowali sami, ale nasze drogi się tam rozeszły. Główną atrakcją Nemrut, oprócz posągów, jest zachód i wschód słońca, który przyjeżdża się tam oglądać. Rzeczywiście, uroczo to wygląda, jak w każdych górach zresztą.

Stamtąd udałam się do Kahty (25 YTL) na nocleg (15 YTL), gdzie pracownik motelu tak gorliwie zachwycał się moją urodą, że ja równie gorliwie zamknęłam się w pokoju (a jaki to był motel to nie pamiętam, bo pokazał mi go kierowca, z którym jechałam z Nemrut i jakoś tak nie utrwaliła mi się w pamięci nazwa). Tak w ogóle, to można wykupić wycieczkę z Malatyi bądź z Kahty na górę (ok. 50 YTL) z noclegiem (są motele), żeby i zachód i wschód zobaczyć. Ja akurat czasu na to nie miałam...

Z Kahty wyruszyłam do Sanli Urfy (8 YTL). Tamże, gdy szukałam hotelu, zaczepił mnie Aziz, starszawy Kurd (pewnie by się obruszył za to stwierdzenie), prowadzący wraz z żoną pensjonat - blisko centrum i dworca, więc w sam raz. Cena również przystępna, bo za 2 dni w pokoju z klimatyzacją, bez posiłków, wytargowałam 30 YTL, co jest akurat rzadkością. Pensjonat nazywa się "Hospitality Pension". Mieści się on w, powiedzmy, domu, z małym dziedzińcem, wspólną łazienką, ale wszystko w dobrym stanie. Na razie jest 5 pokoi. A gospodarze bardzo mili, skłonni do pogawędek (znają angielski) i gry w tavlę :) Jak ktoś ma więcej pieniędzy, może wybrać się z Azizem na przejażdżkę po okolicy.

Sanli Urfa (Wielka Urfa) to dawna Edessa, była nawet stolicą tego regionu do 132 r. To jedno z pierwszych państw, które przyjęło chrześcijaństwo i gdzie rozwijało się ono w języku syryjskim. Dziś nie ma tam żadnego kościoła - kilka przeznaczono na meczety, jeden stał się domem kultury.
Turystów oprowadza się po najstarszej dzielnicy Urfy, z malowniczymi, wąskimi uliczkami, domami z wapienia, gdzie kiedyś mieszkali chrześcijanie. Dziś Urfa to ważne miejsce dla muzłumanów. Według legendy, Abraham (który osiedlił się w pobliskim Harranie, to akurat jest w Biblii) postanowił zniszczyć w Urfie pogańskich bogów. Rozgniewało to tamtejszego króla, który postanowił spalić patriarchę na stosie ofiarnym. Bóg jednak zmienił ogień w wodę, a rozżarzone węgle w ryby. Abraham uniósł się w powietrze i wylądował na pobliskim różanym klombie. Tę legendę odzwierciedla Golbasi - park z dwoma stawami, pełnymi świętych karpi, których nie można łowić.
Są też meczety, jaskinia, gdzie ukrywał się Abraham, grobowiec świętego Dede Osmana i mnóstwo różanych krzewów. Ja trafiłam tam w piątek, czyli dzień modlitw dla muzłumanów. Było więc tłoczno i gwarno. Dało się to też odczuć na pobliskim krytym bazarze (bedesten), słynnym przede wszystkim z możliwości zakupu wszelakich materiałów, chust, a także niezwykle ostrej papryki z Urfy.
Kiedy siedziałam w parku, odpoczywając po zwiedzaniu (gorąco było niemożebnie), podeszło do mnie dziecko z rodziny przy sąsiednim stoliku, i zapytało, czy mogą sobie zrobić ze mną zdjęcie. Okazało się, że jestem taką samą atrakcją dla nich, jak dla mnie kobiety w czadorach. Nie polecam natomiast wycieczki do muzeum, które nie dość, że jest na końcu miasta to jeszcze nie posiada zbyt wielu eksponatów.

Następnego dnia, po pierwszej w czasie tej podróży nocy spędzonej w klimatyzowanym pomieszczeniu (na poprzednich noclegach takich komfortów nie miałam), wyruszyłam do Harranu (chyba ok. 2 YTL w jedną stronę). Tam to ok. 1900 r. p.n.e. zatrzymał się na jakiś czas Abraham w drodze do Kanaanu. Jak podają przewodniki, jest to jedno z najstarszych, nieprzerwanie zamieszkanych miast. Po starożytnym mieście zostały tylko kamienie. Ostał się częściowo najstarszy uniwersytet - wieża astronomiczna, fragment bramy, części murów. Kiedy wysiadłam z dolmusza, natychmiast obskoczyły mnie dzieciaki proponujące oprowadzanie. Cenę warto ustalić przed wyruszeniem (ja dałam w końcu 4 YTL, choć chyba to jest według nich mało). Mnie oprowadzał 17-letni Mahmud, który usilnie prosił mnie, żebym następnym razem przywiozła mu jakąś dziewczynę z Polski... Może któraś reflektuje? :)
Za wejście na teren ruin nic się nie płaci. Miasto było kiedyś centrum kultu Sina - boga księżyca, potem ośrodkiem chrześcijańskim, a następnie muzułmańskim. Widać to zwłaszcza w historii kale - twierdzy, która pełniła kolejno funkcję świątyni pogańskiej, kościoła i meczetu. Kolejną atrakcją są domy ule, w których to kiedyś mieszkali Harrańczycy. Dziś też można tam spędzić noc na specjalnych podwyższanych łóżkach, wystawianych na zewnątrz. Pracujący tam człowiek oferuje także możliwość przebrania się w tradycyjne stroje - długie płaszcze i specyficznie wiązane chusty. Niby fajne, ale przy temperaturze 40 stopni wolałam się rozbierać niż ubierać. Ale zdjęcie mam :) Kiedy wracałam do Urfy, znów byłam atrakcją dolmusza :) - blondynka z niebieskimi oczyma jeszcze mówi po turecku!

Po powrocie z Harranu, następnego dnia rano (a była to niedziela), wyruszyłam do Diyarbakir (autobus - 10 lir) . To miasto nazywane bywa stolicą tureckiego Kurdystanu (aczkolwiek używanie tej nazwy jest zabronione w Turcji). W 2006 roku głośno było o tym mieście z powodu walk jakie toczyły się na ulicach miasta między wojskiem tureckim a Kurdami. Ja trafiłam tam akurat w dzień wyborów parlamentarnych. I, ku mojemu zdziwieniu, było bardzo spokojnie.

Z otogaru (dworca autobusowego), który znajduje się na skraju miasta, autobusikiem serwisowym pojechałam do centrum miasta. Ta najbardziej interesująca część, tzw. stare Diyarbakir, jest otoczone murami, wybudowanymi jeszcze przez Rzymian. W środku - remonty. Mnie interesowały kościoły - chaldejski i syryjski, w których do tej pory odprawia się nabożeństwa. Ale o tym z chwilę. Za radą przewodnika udałam się do hotelu Gap, o którym napisano, że ma "ładne pomarańczowe i różowe pokoje wokół przyjemnego podwórza". Cóż, za 15 lir otrzymałam malutki pokoik bez okien, łazienka daleko w owym "przyjemnym" podwórzu. Ale ponieważ nie nocowałam tam jednak, więc nie mogę nic więcej na temat tego hotelu napisać. A dlaczego nie nocowałam?

Najpierw udałam się na zwiedzanie. Najciekawszy meczet to Nebi Camii - w czarno-białe kamienne pasy. Obok wejścia siedziała dziewczynka, wyciągała rękę i mówiła "Money" [many]. Pomyślałam sobie, że chociaż "please" mogłaby dodać. Chociaż, po co zbędne formułki grzecznościowe, można i tak, prosto z mostu.

Następnym punktem, po przedarciu się w czterdziestostopniowym upale przez remontowane, a więc pełne pyłu, ulice, był kościół chaldejski, ukryty gdzieś w wąskich uliczkach starego miasta. Opiekuje się nim straszy mężczyzna, chrześcijanin. A wystrój jest niesamowity - historia miesza się ze współczesnym kiczem, rodem ze straganów w Częstochowie. Raz w miesiącu odprawiana jest tam msza święta, choć wspólnota chaldejczyków jest mała. To pozostałość po chrześcijanach, którzy nie uznali uchwał soboru chaldejskiego z 481 roku, dotyczącego natur w Chrystusie. Ci poszli po linii monofizytyzmu. Choć teraz wiadomo, że chodziło bardziej o terminologię i wzajemne niezrozumienie niż o rzeczywistą różnicę w wyznawanej wierze. Dlatego też obecnie mówi się bardziej o jedności obrządku chaldejskiego i rzymskiego.

Niedaleko znajduje się armeński kościół Surpagab Kilisesi. Żeby go zobaczyć trzeba zapukać do drzwi jednego z domów, na którego podwórzu stoi owa świątynia. Robi ona niesamowite wrażenie - ogromna, z mnóstwem kolumn i bez dachu. Swoją drogą - kościół w podwórku...

Używany jest jeszcze jeden kościół - Najświętszej Maryi Panny. Świątynia Syryjskiego Kościoła Ortodoksyjnego. Właściwie to nie tylko świątynia, ale cały kompleks mieszkalny, bo mieszka tam kilka rodzin. Jest tam dwóch księży z rodzinami. Jeden starszy, drugi młodszy - Saliba. Kiedy dowiedział się, że znam dość dobrze poezję św.Efrema, syryjskiego Ojca Kościoła z IV wieku, zapunktowałam u niego maksymalnie. Na przeciwko tego kompleksu stoi dom protestancki, a obu pilnuje policjant, który wpada czasem na herbatkę do kościoła. Ta wspólnota trzyma się mocno - między sobą rozmawiają tylko po syryjsku, dbają o swoją kulturę i wiarę. Liturgię też sprawują w języku syryjskim i robią to tak, jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa.

U syryjczyków poznałam Murata, z pochodzenia ormianina, u którego nocowałam potem przez trzy dni. Saliba i Murat zabrali mnie na spacer po mieście, do Ic Kale, które jeszcze do niedawna było zamknięte dla turystów, bo znajdował się tam garnizon wojskowy i więzienie, które mieściło się w przerobiony na ten cel kościele. Teraz robią tam muzeum. A z tego kompleksu rozciąga się piękny widok na rzekę Tygrys. Odwiedziliśmy też ruiny kolejnego kościoła w podwórku (też w chodzi się przez mieszkanie) - ten z kolei został przerobiony na fabrykę. Teraz niszczeje pusty. Wejścia do tych wszystkich miejsc są darmowe, aczkolwiek ofiara jest bardzo mile widziana, zwłaszcza przez starszego pana z kościoła chaldejskiego.

Kiedy dwa lata później znów odwiedziłam Diyarbakır, po raz kolejny doświadczyłam niezwykłej, wschodniej gościnności. Przez pierwsze dwa dni przebywałam u rodziny kolegi Murata, a który już wówczas przebywał w Niemczech. Ci ludzie przyjęli mnie, obcą sobie osobę, z wyjątkową gościnnością. Mogłam też choć trochę uczestniczyć w ich prywatnym życiu, zazwyczaj niedostępnym dla turystów. Jadłam więc z całą rodziną (małżeństwo, troje dzieci i babcia) posiłki - przygotowane i podane zgodnie z tamtejszym zwyczajem, czyli nie na stole, a na podłodze, gdzie w dużym pokoju rozkłada się  obrus (sofra), a na nim stawia posiłek. Je się siedząc, co rzecz jasna niezwykle zaskakujące, po turecku (!). Po raz kolejny przekonałam się, że tak jak podglądanie ich życia było dla mnie atrakcją, tak mój pobyt u nich oni odbierali tak samo. W dodatku, co się rzadko zdarza, dane mi było porozmawiać swobodnie z Kurdyjką. Zazwyczaj, jako turystka, na swojej drodze spotykałam samych mężczyzn. Ayşa przyszła kiedyś do mnie do pokoju i poprosiła, żebym pokazała jej, jakie mam kosmetyki. Potem dopytywała się o sposoby depilacji na zachodzie, a na koniec o seks przedmałżeński. Z nią i z jej mężem, wieczorem, po kolacji, siedząc na balkonie, rozmawialiśmy o zwyczajach, ekonomii (ulubiony temat w Turcji). Oczywiście najszybszy kontakt można złapać z dzieciakami. Potwierdziło się to w kolejnych dniach, kiedy nocowałam u syryjczyków w ich kościele, w którym po raz pierwszy byłam właśnie w 2007 r. Ci ludzie zaprosili mnie sami, zapewnili nocleg i posiłki i nic za to nie chcieli.

Jak już wspomniałam, podczas pierwszej podróży na wschód Turcji, w Diyarbakır znalazłam się w dzień wyborów parlamentarnych. Mimo pewnych moich obaw, okazało się tam być bardzo spokojnie, wręcz cicho. Dopiero wieczorem odbyły się demonstracje, ale pokojowe i radosne, bo okazało się, ze do parlamentu weszło 24 Kurdów. W Diyarbakir faktycznie głownie mówi się po kurdyjsku. Około 80% mieszkańców to Kurdowie. Następne dni, kiedy jeździłam po okolicach, również były spokojne.

W drugiej części opowieści, przeczytacie Państwo o:
- Mardin
- Midyat
- porwaniu...?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Z górzystej perspektywy

"Wspominactwo i inne religie"