"Wspominactwo i inne religie"

30 marca 2014 r. przebiegłam swój pierwszy półmaraton. Z czasem o 6 minut lepszym niż zakładałam. To była wielka przyjemność, bo i pogoda dobra (słońce i lekki wietrzyk) i organizacja w porządku (ostatnie metry z niesamowitym dopingiem), i ludzie na trasie fajni - kibice i biegacze. Ogólnie - pozytywne doświadczenie, które jeszcze bardziej mobilizuje mnie do biegania.

Kiedy zatem przeczytałam felieton (tutaj) pana Dominika Zdorta w "Rzeczpospolitej", wybuchnęłam śmiechem. Inni internauci doskonale skomentowali ten bardzo niskich lotów tekst, więc pomijam tę część. Felieton ów przypomniał mi się natomiast dzisiaj i stwierdziłam, że o tym, jak bardzo jest to zły dziennikarsko tekst, świadczyć może fakt, że używając stwierdzeń pana Zdorta odnośnie biegania, doskonale można by opisać dzisiejszy dzień w Warszawie.


Uprzedzam od razu, że to NIE JEST tekst o tym, że obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej są złe. To wyraz mojej opinii, że miasto jest dla ludzi i ten, kto w nim mieszka ma prawo do zajmowania od czasu do czasu miejsca w przestrzeni publicznej w sposób, jaki mu odpowiada. A już zwłaszcza w stolicy, gdzie swoje opinie chcą demonstrować wszyscy. Jeśli ktoś chce biec w półmaratonie, maratonie, jechać w Masie Krytycznej, wspominać tych, którzy zginęli 4 lata temu - jego prawo. Owszem, wiąże się to z utrudnieniami, ale z tym w ogóle wiąże się mieszkanie w mieście (zresztą, wieś również ma swoje utrudnienia). I po co narzekać w złym stylu?

***
"Godzina 16 w tygodniu to zazwyczaj w Warszawie i każdym dużym mieście apogeum natężenia ruchu. Ludzie wracają po pracy, chcą się zrelaksować w domu, kinie, na spotkaniu. Ot, mieć przyjemność, która w ciągu dnia jest marzeniem ściętej głowy, bo trzeba pracować. W związku z tym każdy chce jak najszybciej dostać się do domu.
We czwartek jednak z placu Zawiszy na pobliską Miodową jechałam niemal godzinę. W korku, metr po metrze, bez możliwości zjazdu na bok. Okazało się, że przyczyną było zgromadzenie publiczne, jakaś „rocznica", o której zresztą – jak się potem dowiedziałam – pisała również „Rzeczpospolita".
Już sama nazwa „rocznica" wywołuje mój protest. Wspominający katastrofę smoleńską spotykają się 10 dnia każdego miesiąca, więc 10 kwietnia to kolejna miesięcznica, a nie rocznica. To nadawanie tej dacie jakiejś nieuprawomocnionej patetyczności. Jak rozumiem, nazwę „rocznica" wymyślono w czasach politycznej poprawności po to, żeby nie urazić tych uczestników rocznicy, którzy na obchodzenie miesięcznicy nie mają czasu.
Tu dygresja, która może trochę wytłumaczy moją niechęć do rocznicy i innych tego rodzaju fascynujących rozrywek. Nie uczestniczę w rocznicach. Nigdy tego nie lubiłam i nie zdoła mnie namówić nawet moja koleżanka A., która działa w środowisku prawicowym (brała też udział w tej nieszczęsnej warszawskiej „rocznicy"). Nie chciałabym tu nikogo urazić, ale wystawanie pod Pałacem Prezydenckim zawsze uważałam za zajęcie dla ludzi (wybacz, A., jestem pewna, że Ciebie to nie dotyczy) o, powiedzmy, niezbyt subtelnej umysłowości. Proszę mnie nie pytać, na czym polega różnica, ale wolę bieganie – trzy razy w tygodniu przebiegam łącznie po kilkadziesiąt kilometrów, a już 5 minut stania pod Pałacem powoduje u mnie poczucie nudy i kompletnego odmóżdżenia.
Mam jednak znacznie lepszy i bardziej racjonalny powód, żeby nie lubić rocznicy – drażni mnie to, że w ostatnich latach została ona wyniesione do poziomu religii. To już nie wspominanie, to raczej „wspominactwo", które nie jest pamięcią, ale wyznaniem wiary. Znam niezmiernie zapracowanych ludzi, którzy nie mają czasu, aby raz w tygodniu przeczytać 3 strony książki, za to co miesiąc wystają pod Pałacem kilka godzin. I choć nie są w stanie pójść raz do kina czy do teatru, to zawsze wygospodarują parę dni, aby wyskoczyć z podobnymi sobie wyznawcami na miesięcznicę do Warszawy.
Jak każdy kult, ma „wspominactwo" swoje święte przedmioty, których używa się przy sprawowaniu obrzędów. Ogromnie śmieszą mnie rozmowy "obrońców", na których trafiam czasem tu i ówdzie. Prowadzone w poważnym tonie długie dyskusje o zamachu, brzozie, wybuchu, Tusku i Putinie.  I pomyśleć, że jeszcze podczas odchodzenia Jana Pawła II cały naród wydawał się być pojednany. Tak, ten, kto wymyślił wyniesienie rocznicy do roli religii, powinien otrzymać specjalną premię od Antoniego Macierewicza. Choć najpewniej to on sam ową wiarę wymyślił i wypromował.
Koledzy z jednej z warszawskich redakcji opowiadali zabawne historyjki o wicenaczelnym, który jako człowiek w sile wieku nawrócił się na tę religię. Skutkiem było po pierwsze przyjęcie przez ową gazetę "wspominactwa" jako oficjalnej linii politycznej, a po drugie powołanie wewnątrz owej firmy półoficjalnej sekty wspominaczy. Przynależność do tej grupy, w której wspomniany ważny redaktor objął funkcję guru, dawała szybszy awans. Odmowa zaś udziału w różnorakich „wspominackich" obrzędach mogła prowadzić nawet do załamania dziennikarskiej kariery.
Nurtowało mnie pytanie, dlaczego wspominacze nie odprawiają swoich obrzędów na peryferiach miast. Dlaczego zamiast wspominać pod jakąś brzozą w ekologicznych warunkach Lasku Młocińskiego czy Moczydłowskiego, zamiast stać w Puszczy Kampinoskiej, zawsze muszą to robić w centrum, gdzie powietrze pełne jest spalin? Dlaczego muszą zatrzymywać ruch w wielkich metropoliach – Warszawie, Nowym Jorku, Berlinie – w imię swojej rozrywki? Czy wartość ich wysiłku byłaby mniejsza, gdyby wraz z naprawdę wiernymi (a nie zmuszonymi do tego przez zamknięcie ulic) wspominaczami postali w Puszczy Kampinoskiej?
Pierwsza – i najprostsza – odpowiedź brzmi: tu w ogóle nie chodzi o wspominanie. Chodzi o okazję do pokazania się polityków. Kiedy przypadkowi mieszkańcy poczekają sobie dwie godziny na autobus, kiedy kierowcy postoją półtorej godziny w korku tuż obok baneru z nazwą partii, to jej nazwa na pewno utrwali im się w pamięci.
Ale jest też inne wyjaśnienie. Kościoły i silne ruchy religijne zawsze budowały gmachy swoich świątyń na wzgórzu w centrum miasta. Pewnie więc i wyznawcy "wspominactwa" chcą nam pokazać, że ich bóg jest najważniejszy".

Ps. Ja akurat jestem tym biegaczem, który znajduje czas na więcej niż trzy kwadranse raz w tygodniu w kościele oraz spotkania z rodziną i znajomymi więcej niż raz w miesiącu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Sztuka dla sztuki raz jeszcze, czyli o nie zadawaniu pytań